O Australii mógłbym godzinami. Zachodnią Australie poznałem niemal w całości. Od Bremer Bay na południu gdzie mieszkamy, po parki Kimberley na północy. Ostatni, czteromiesięczny pobyt zaowocował 6 tyś zdjęć. Praktycznie można by aparat przymocować do oka i pstrykać bez przerwy. Wszystko to moim E300 i C5060.
Sztuka wyboru, to najtrudniejsza ze sztuk. Jak z takiej ilości wybrać kilka?
Tym razem cześć tropikalna. Powiedzmy, że cześć pierwsza. Jak zainteresuje, zmontuje cześć drugą. A potem z południa.
Takich zachodów słońca nie ma nigdzie na świecie. Zdjęcie troszkę podrasowane.
Kolejna noc w tropikalnym buszu. To nie jest hotel pięciogwiazdkowy. To hotel pod tysiącami gwiazd. Takiego komfortu nie zapewni żaden inny.
Niespotykana plaża. Zamiast piasku są miliardy maleńkich muszelek. Zarówno na plaży jak i w morzu. Efekt obumierania skorupiaków przez miliony lat.
Nazywają się King Waves Kill (Królewskie Mordercze Fale).
Nie jednego już śmiałka pochłonęły. Sięgają nawet do 8 m. Po kilku mniejszych nadchodzi ta „Królewska”. Z brzegu zmyje każdego. Nie jeden XIX wieczny statek rozbił się na tych skałach.
Tropic of Capricorn. Zwrotnik Koziorożca. Za linią wymalowana na drodze już strefa tropikalna.
Kolejny tropikalny zachód słonca
Do równika tylko 20 stopni. Samo południe. Temperatura 46 stopni. Cień niemal pod stopami. Jak tu robić zdjęcie pod słońce lub ze słońcem?
Typowa Australijska droga. Spotkanie drugiego samochodu to prawie święto narodowe. Czasami i dwa i trzy dni żadnego.
Czerwony ląd, czerwona Australia. Czerwona ziemia. Czerwona z rudy żelaza. Kopce termitów też czerwone.
Rafa koralowa. Tego opisać nie potrafię. To trzeba zobaczyć.
To były moje kolejne cztery miesiące. I ciągle i ciągle mi mało.
Zakochałem się w tym kraju i jest 100 tyś powodów by wrócić kolejny raz.